Plac zabaw to zaiste pole walki rodziców na najgrzeczniejsze, najmądrzejsze i najbardziej ułożone dziecko. Grzebaliśmy się dziś z Domkiem w piachu, robiąc babki i budując autostrady (gdyby zależało to od nas obojga, już bylibyśmy co najmniej Niemcami). Słoneczko przygrzewa, nic więc dziwnego, że wkrótce zewsząd zaczęli napływać nowi fascynaci zabaw spod herbu łopatka i wiaderko.
Przykleił się do nas Michaś albo Michałek (nazwijmy go tajemniczo M. bo za cholerę nie pamiętam imion dzieci innych niż moje), który przywędrował do piaskownicy z babcią. Zaczęły się standardowe pytania, po to tylko, aby sama pytająca mogła na nie odpowiedzieć. A wszystko je, bo nasz ma alergię; a jaki on duży, nasz też wysoki; a idzie do przedszkola, bo nasz zapisany w Grabówce? Takie tam klasyczne podwórkowe pierdu- pierdu, które zawsze mnie zniechęca z marszu do rozwijania tematu. Domek zupełnie nieprzejęty dalej klepie piasek, tym razem ze współtowarzyszem, który najwidoczniej memu synowi po prostu przeszkadzał. Więc raz mu się dostało z łopatki, raz został delikatnie obsypany piaskiem, ale oczywiście nic, co mogłoby wskazywać, że mam jakieś niezwykle niegrzeczne dziecko. No i się zaczęło. Tak, rodzice powinny dbać o dyscyplinę, tłumaczyć, itp., itd. Po chwili, zarówno ja jak i mój syn mieliśmy dość tych sztywniaków. Domek odseparował się wyskakując za piaskownicę, a ja za nim, bo nagle na placu zabaw pojawiły się dwa psy, bez smyczy (oczywiście z obrożami). Zgrzało mnie to na maksa, bo takie akcje to już naprawdę przegięcie. Szczęście Domek postanowił, że już dość tych głupich zabaw i zażądał stanowczo powrotu do domu, ale jeszcze chwila ,a rozpętałaby się burza z wlaścicielami psów. M. oraz jego babcia też wyruszali w drogę powrotną. Babcia nakazała wnuczkowi, aby "ładnie się pożegnał z kolegą", więc M. przestraszony wyciągnął dłoń, na co Dominik zareagował zupełną obojętnością. "Synku, pożegnaj się z .... chłopcem. Tak nieładnie." "Nie"- odpowiedział Domek i zakręcił się na pięcie. " No cóż, takie są czasem dzieci"- odparła z wyrozumiałością babcia, dumna, że jej wnusio przejawia przynajmniej podstawy dobrego wychowania.
Początkowo było mi głupio i z lekka zganiłam Domka, ale po dłuższej chwili stwierdzam, że nie miałam racji. Dlaczego zabijać w dzieciach ich prostolinijność i od małego wtłaczać w te społeczne, sztuczne ramy, które stwarzamy sobie, aby nie zwariować? Ten cały M. nie spodobał się Domkowi, od razu było widać, że nie odbierają na tych samych falach, wiec po co się z nim w ogóle kumać i udawać, że jest git? Przyznacie, że godne przemyślenia.