wtorek, 19 kwietnia 2011

Piszę, więc jestem...

Człowiek zmuszony do pisania, napisze wszystko. Tylko czy warto marnować litery? A tak z ciekawości, jakby policzyć wszystkie litery, które na świecie napisano, wydrukowano czy wklepano na maszynach i przez komputerowe klawiatury, to ile to by wyszło? 

Czasem zmuszam się do pisania (tak jak w tym momencie). Zmuszam się wtedy, gdy nie stało się nic inspirującego, mózg działa na zwolnionych obrotach, a oczy zaszły mgłą codzienności i nie zauważają niczego, oprócz rutyny tzw. życia. Ale zmuszam się też dlatego, że jak się nie opiszę to mnie nie ma. Przynajmniej takie mam wrażenie. Zmuszam swoje myśli do aktywności, bo przecież nigdy nie ma tak, że nie ma niczego ciekawego w życiu, które się przydarza. Zatracam i odzyskuję zdolności spowalniania i dokładniejszej obserwacji świata. Wydaje się, że gdy MUSZĘ o czymś napisać, to mimo wszystko stwarzam sobie choć namiastkę harmonii i ciekawości świata. Warto więc się uruchomić szare komórki i wykrzesać z siebie choćby trzy zdania dziennie. Od dzisiaj. We'll see ;)

sobota, 16 kwietnia 2011

Pies, Michałek albo Maciuś i drobna refleksja o savoir vivre

Plac zabaw to zaiste pole walki rodziców na najgrzeczniejsze, najmądrzejsze i najbardziej ułożone dziecko. Grzebaliśmy się dziś z Domkiem w piachu, robiąc babki i budując autostrady (gdyby zależało to od nas obojga, już bylibyśmy co najmniej Niemcami). Słoneczko przygrzewa, nic więc dziwnego, że wkrótce zewsząd zaczęli napływać nowi fascynaci zabaw spod herbu łopatka i wiaderko.

Przykleił się do nas Michaś albo Michałek (nazwijmy go tajemniczo M. bo za cholerę nie pamiętam imion dzieci innych niż moje), który przywędrował do piaskownicy z babcią. Zaczęły się standardowe pytania, po to tylko, aby sama pytająca mogła na nie odpowiedzieć. A wszystko je, bo nasz ma alergię; a jaki on duży, nasz też wysoki; a idzie do przedszkola, bo nasz zapisany w Grabówce? Takie tam klasyczne podwórkowe pierdu- pierdu, które zawsze mnie zniechęca z marszu do rozwijania tematu. Domek zupełnie nieprzejęty dalej klepie piasek, tym razem ze współtowarzyszem, który najwidoczniej memu synowi po prostu przeszkadzał. Więc raz mu się dostało z łopatki, raz został delikatnie obsypany piaskiem, ale oczywiście nic, co mogłoby wskazywać, że mam jakieś niezwykle niegrzeczne dziecko. No i się zaczęło. Tak, rodzice powinny dbać o dyscyplinę, tłumaczyć, itp., itd. Po chwili, zarówno ja jak i mój syn mieliśmy dość tych sztywniaków. Domek odseparował się wyskakując za piaskownicę, a ja za nim, bo nagle na placu zabaw pojawiły się dwa psy, bez smyczy (oczywiście z obrożami). Zgrzało mnie to na maksa, bo takie akcje to już naprawdę przegięcie. Szczęście Domek postanowił, że już dość tych głupich zabaw i zażądał stanowczo powrotu do domu, ale jeszcze chwila ,a rozpętałaby się burza z wlaścicielami psów. M. oraz jego babcia też wyruszali w drogę powrotną. Babcia nakazała wnuczkowi, aby "ładnie się pożegnał z kolegą", więc M. przestraszony wyciągnął dłoń, na co Dominik zareagował zupełną obojętnością. "Synku, pożegnaj się z .... chłopcem. Tak nieładnie." "Nie"- odpowiedział Domek i zakręcił się na pięcie. " No cóż, takie są czasem dzieci"- odparła z wyrozumiałością babcia, dumna, że jej wnusio przejawia przynajmniej podstawy dobrego wychowania.

Początkowo było mi głupio i z lekka zganiłam Domka, ale po dłuższej chwili stwierdzam, że nie miałam racji. Dlaczego zabijać w dzieciach ich prostolinijność i od małego wtłaczać w te społeczne, sztuczne ramy, które stwarzamy sobie, aby nie zwariować? Ten cały M. nie spodobał się Domkowi, od razu było widać, że nie odbierają na tych samych falach, wiec po co się z nim w ogóle kumać i udawać, że jest git? Przyznacie, że godne przemyślenia.

piątek, 15 kwietnia 2011

Służba to wciąż jednak drużba

Polska rzeczywistość. Kilka minut po 8 pojawiamy się z Domkiem w dziecięcej poradni nefrologicznej na wizytę kontrolną, umówioną pół roku temu. Zaskakuje nas cisza na korytarzu. Wchodzimy do lekarza.

"Dzień dobry. Przyszliśmy na wizytę".
Pani rejestratorka zdziwiona: "Ale dziś nie ma żadnego lekarza. Wszyscy są po dyżurach".
"Ale my byliśmy umówieni na dzień dzisiejszy".
" A to trzeba było zadzwonić, się dopytać."

To Ty kurwo jedna z naszej zasranej służby zdrowia, nie mogłaś ruszyć tłustego tyłka i zadzwonić do tych 5 osób umówionych na dzień dzisiejszy, z informacją, że wizyta się nie odbędzie!!!!!

...


A oprócz porannego zdenerwowania, to dzisiaj taki piękny dzień. Zakatarzona, na wolnym, nie potrafiłam sobie ani Domkowi odmówić wypadu na podwórko. Zjedliśmy rurki z bitą śmietaną, popijając koktajlem truskawkowym (Dominik nawet z dwóch słomek naraz) i pobiegliśmy na plac zabaw. Zabiegana w codzienności dopiero dzisiaj zauważyłam, że na drzewach pojawiają się już pierwsze listki. No i świetnie, że w końcu znowu mogę śmigać w swoich fioletowcy conversach..

...

Znowu chce mi się pisać :)

czwartek, 14 kwietnia 2011

Handy Manny

"Maniek Złota rączka" to jedna z kilku obowiązkowych pozycji bajecznych Domka. Po krótce, Maniek to chyba jakiś meksykański imigrant (bo co chwila wtrąca hiszpańskie słówka) zajmujący się naprawami najróżniejszych awarii. Bohaterami bajki, na równi z Mańkiem, są jego narzędzia- młotek, kombinerki, wkrętaki, klucz francuski, miarka i może coś jeszcze, nie pamiętam. Bajeczka jest ok, dla pilnych dzieci może być nawet  źródłem wiedzy (nauka hiszpańskiego). Maniek to sympatyczny gość pomagający szeroko pojmowanemu społeczeństwu. Nigdy się nie złości, ma mnóstwo świetnych pomysłów, a dla tzw. amerykańskich meksyków jest przykładem, że nawet mniejszość, choć politycznie zmarginalizowana, może sobie dać radę w kapitalistycznym kraju nie tylko kradnąc, ale poprzez uczciwą i dającą satysfakcję pracę. Ale już zmierzam do puenty. W jednym z odcinków, które niechybnie oglądam czasem z Dominiczkiem, jeden z przyjaciół Mańka przyniósł narzędziom, w nagrodę za ich dobrze wykonaną pracę, ich przysmak (!!!!)- mrożony jogurt. Pierwsza rzecz, jaka mnie uderzyła, to myśl, że jest to całkowicie bezsensowne. NARZĘDZIA JEDZĄCE JOGURT, I JESZCZE MROŻONY? Od razu wydało mi się to kompletną bzdurą. Ale zaraz kolejna refleksja- przecież te narzędzia gadają i mają oczy, więc czego ja się w ogóle czepiam?

wtorek, 12 kwietnia 2011

Wychowanie

Od rana "mama" milion dwieście tysięcy razy. W różnym natężeniu, w najróżniejszych konfiguracjach: pojedynczo, w zbitkach po 3-4.


Domek (pokój): Maaaamaaaa!!!
Mama (łazienka): Nie ma mnieee!
D.: Nie?
M.: NIE!
D.: Hmm...
 
Wychodzę do pracy, wsiadam do auta, nie włączam muzyki- nareszcie cisza sza....
 
...
 
Od kilku dni wieczorne czytanki to tylko Kaczka Dziwaczka- kilka razy pod rząd.

Mama: "Aż wreszcie znalazł się kupiec- na obiad można ją upiec..."
Domek: "Mama, NIE, nu nu nu nu"
M.: "Kucharz jak należało starannie, piekł kaczkę w brytfannie..."
D.: "Maaamaaa, pan nu nu nu nu nu".

Kaczka z moich starych zapasów, rok wydania 1984, a tak pięknie wygrywa z grającymi "Carsami" nowej generacji.
 

czwartek, 20 stycznia 2011

Minusy amatorstwa, czyli nie właź między wrony, gdy nie kraczesz tak jak ony.

Od bez mała trzech miesięcy, dwa razy w tygodniu, wstaję przed słońcem o nieludzkiej godzinie, zbieram prędziutko manatki, olewam makijaż, by o 6 z minutami zatopić się w chlorowanych, basenowych metrach sześciennych.
Po kilku pobytach ustaliło się dość wyklarowane grono porannych wielbicieli pływania. Znamy się  już  z widzenia, niektórzy nawet z "dzień dobry". Wszyscy przyzwyczajeni do swego dalece niewyjściowego wyglądu, spoglądają na sąsiadów ściśniętych czepkami zza okularków wodnych niczemu się nie dziwiąc. Jest kilka pulchnych pięćdziesiątek o gibkich ciałach, które przemierzają basenowe metry niczym te przysłowiowe "kurwy z Wenecji", a także kilku panów w wieku zaawansowanym, którzy chyba dla okazania jeszcze nie zwiędniętej tężyzny fizycznej wskakują do basenu, choć jak wół napisane, że to zabronione. Do tego zacnego grona dodam kilka profesjonalnych "żabek krytych", na które spogladam zazdroszcząc im techniki, no i, o czym zapominać nie mogę, paru, co prawda jeszcze nastoletnich, ale już fantastycznie atletycznych uczniów jakiegoś liceum, którzy zarezerwowanymi torami płyną w jeszcze świetlaną przyszłość.

No i w tym zacnym towarzystwie jestem jeszcze ja. Łatwo mnie zobaczyć. Jako jedyna nie noszę okularków, które mnie wkurzają, pływam najwolniej i najbardziej jednostajnie (tylko amatorską żabką wszakże), no i zawsze na pierwszym torze (w razie potrzeby asekuracji, bowiem głębokość basenu daleko przewyższa moją skromną osobę). Ale wcale mnie to nie przejmuje, co więcej, daleko idąca obojętność reszty pływaków dodaje wręcz animuszu do pokonywania kolejnych metrów. Nieznaczna ilość stałych bywalców zapewnia swobodne rozmieszczenie się na basenie. Nikt nikogo nie trąca, nie wymija. Pływamy sobie składnie i kulturalnie .... do wczoraj.

Już pierwszy rzut oka na basen dalece mnie zaniepokoił. Zbyt wiele nieznajomych czepków przemierzało toń basenu. Jak wynika z badań Polacy najczęściej marzą o miłości i o schudnięciu. Wszystko więc wydało się jasne- nagle wielu przypomniało sobie o postanowieniach noworocznych i stąd ten najazd na basen (nie w poszukiwaniu miłości bynajmniej, a raczej łaknąc idelanych sylwetek).

Pierwszy tor, MÓJ TOR, okupowało czterach rosłych mężczyzn. Na innych nie było lepiej. Wierna swojej tchórzowskiej naturze, bojąc się zostać bez asekuracji w postaci basenowej ściany, zdecydowałam się jednak pływać na torze numer jeden. I szybko tego pożałowałam! Ja was przepraszam, ale kraula należy zabronić! A kraula w wykonaniu czterach bubków pływających w jednym rzędzie tym bardziej. Poczułam się jak w jakimś pieprzonym morzu adriatyckim okupowanym przez hordy spragnionych wody turystów z Sahary. Znosiło mnie ciągle, nie wspomnę o wodzie w oczach. Po trzech basenach zipałam ze zmęcznia uciekając od tych bezlitosnych t(b)aranów. Miarka się przebrała, kiedy jeden z szalonych kraulistów "jechał" na czołówkę, której tylko dzięki mojej trzeźwości umysłu udało się uniknąć. Powiadam Wam, zaparowane okularki to na niektórych śmiertelne niebezpieczeństwo.

Nie chcąc więcej ryzykować przeniosłam się na tor trzeci, który jeszcze wtedy zapowiadał względny spokój. Zadowolona  przepłynęłam kilka basenów ... do chwili jednego gwizdka, którym trener smakowitych licealistów wydał rozkaz przejścia w "stan motylkowy". No i się zaczęło. Okazało się, że motylek jest jeszcze bardziej kurewski niż kraul!!!! Chyba na dźwięk tego nieszczęsnego gwizdka, uaktywnili się także ci szaleńcy z toru number one, i tak zakleszczona pomiędzy szalonymi kraulistami i buzującymi od nadmiaru energii i hormonów nastolatkami, poczułam po raz pierwszy w życiu, co to jest piekło w basenie. Fale chlastały mi twarz, mało co nie pogubiłam kontaktów, chlust wody z każdej strony zagłuszał myśli, a raczej jedną myśl, przewodnią i w tym momencie absolutną- DOPŁYNĄĆ WRESZCIE DO BRZEGU....! No myślałam, że mnie zmyje, że mnie zatopi ten basenowy armagedon! Już widziałam ten nagrobek, a na nim wyryty przez sarkastycznego męża napis "Pływaj na zawsze z aniołami...". Poczułam jak przez nos wlewa mi się woda, po chwili zachłysnęłam się i zakaszlałam próbując uratować płuca od chloru. Byle do brzegu, byle do brzegu! Dopadła mnie panika amatora. I tylko mnie, jak zdążyłam zauważyć. Reszta bowiem spokojnie oddawała się przyjemnościom pływania. Jak gdyby nigdy nic, zahartowani i odporni na zmieniające się warunki, uprawiali pływactwo niezaangażowane w rzeczywistość toczącą się wokoł nich. Przemknęło mi wówczas przez myśl, że zdołaliby się pewnie uratować  nawet z tonącego Titanica.

Cudem dotarłam do brzegu basenu. Popatrzyłam za siebie na te rozfalowane wody i stwierdziłam z prostotą ducha, że ja się nie nadaję. Nie płynę dalej, bo zginę w tej pożodze! Odsapnęłam chwilę zdecydowana odejść na tarczy, ale po chwili, jak to bywa po burzy, nastał zadziwiający spokój i cisza. Szaleni krauliści, zmęczeni pierwszymi porywami energii, pochowali się nagle po kątach albo porozłazili do sauny; licealiści za sprawą magicznego gwizdka, przeszli w stan czuwania. Zostało tylko niewadzące nikomu (czytaj: mi) towarzystwo żabkowe. Ach, cóż za ulga i radość. Korzystając z chwili spokoju, rzuciłam się w toń wody oddając się rozkoszom powolnego żeglowania. Na całe szczęście burza już się nie powtórzyła, tylko w głowie wciąż pobrzmiewa parafraza pewnej strofy: "Nie właź między wrony, bo nie kraczesz, tak jak ony".

wtorek, 2 listopada 2010

Głos z zaświatów i fal(k)a inspiracji

Tak, tak, mówię o Tobie Bordo! Przeczytałam Twój komentarz i od razu zachciało mi się napisać. Bo z inspiracją u mnie to ostatnio jest tak, że jej nie ma. Zapodziała się bidulka w gąszczu spraw codziennych, w bieganinie i na polu bitwy, zaszyła się gdzieś szczelnie, i ani widu ani słychu. Czasem wpadnie coś do głowy, przelotnie, na moment, za krótko by znaleźć długopis i zapisać. Jak zmusić się do zatrzymania choć na chwilę? Nie wiem.

A tu zapomniany Bordo wpada na bloga, i coś pisze, nie wiem jeszcze nawet co :) Nieważne. I dziwne, że ktoś tu ciągle zagląda, gdy nawet właścicielka popadła w dziurę bez dna. Dzięki, to zachęcające, nawet jeśli niezamierzone.

Z innej beczki:
Zakupiłam I tom Dzienników Mrożka- gratka, czekają na otwarcie.

"Gwiazdka Laury"- jedyna na Mini Mini bajka z prawdziwie równouprawnionymi postaciami, gdzie Tatuś zmywa naczynia, Mama jest  wiolonczelistką i czasem wyjeżdża na koncerty do Nowego Jorku, rodzicie potrafią się pokłócić i nie wszystko jest różowe, choć zawsze z happy endem. Zaskakujące.

Czy mam komu pisać? Bo jakoś nie lubię sobie a muzom...

piątek, 17 września 2010

Obejrzane

Wczoraj miałam niewątpliwą przyjemność obejrzeć dwie naprawdę niezłe produkcje, które szczerze polecam. Dobre kino akcji i pełnokrwisty film kostiumowy, czyli ni mniej, ni więcej Salt i Robin Hood

Salt zaskakuje na każdym kroku i można Angelinę Jolie wyzywać od wieszaków i chudzielców, ale nikt jej nie odbierze talentu i uroku, a scenariuszowi dynamiki i świeżości. Świetne, żywe kino akcji. 

Robin Hood by Ridley Scott to kolejne podejście do tematu złoczyńcy z lasu Sherwood, i tym razem chyba najbardziej udane. Odarte z cukierkowości, brutalne, prawdziwe. No i rewelacyjny Russel Crowe oraz nie ustępująca mu na krok Kate Blanchett.

czwartek, 2 września 2010

Biurowa koegzystencja

Podczas całego dzisiejszego dnia w naszych pracowniczych obowiązkach towarzyszyła nam mucha. Późnoletnia mucha, która nie zdążyła umrzeć przed zapowiadającymi jesień ulewami, i zaczaiła się sprytnie w naszym biurze. Mucha zwykle  źle się kojarzy- drażni swoim lataniem, upierdliwym bzykaniem nie daje spać, a poza tym, jak to było w piosence kabaretu "Potem"- "mucha to jest zwierzę głupie co siada na kupie". I z tym wszystkim każdy się zgodzi, ale nasza mucha biurowa to okaz wyjątkowy. 

Nie wiem czy w swoim życiu zaliczyła jakąś kupę, ale jeśli nawet tak, to zapewne usiadła tak, żeby innym koleżankom nie przeszkadzać. A po czym to wnioskuję? Już wyjaśniam- nasza mucha lata od monitora do monitora, grzeje odnóża przesiadując na ekranie, ale ... (tu fakt świadczący o niezwykłości tego danego osobnika) nasza mucha siada tylko w lewym bądź prawym górnym rogu ekranu. Zapewne nauczona doświadczeniem, usadawia się tak, aby nie przeszkadzać właścicielowi monitorowi, dzięki czemu nie naraża się na uporczywe zgonienia czy też próby morderstwa.

Urodziny

Wczoraj drugie urodziny Domka. 
Łzy w oku mi się zakręciły, gdy mój zuszek zdmuchiwał świeczki na swoim urodzinowym torciku. Dla tych, co dzieci nie mają, takie urodziny i związane z nimi wspomnienia to zwykły banał. Dla rodziców, a mam zwłaszcza, to reminiscencja chwil porodu i uczuć, które wtedy zaprzątały umysł. To historia o tym, jak z nieporadnej istotki wyrasta mały człowiek. To przypomnienie, że nic nie trwa wiecznie i radość, że dane jest nam uczestniczyć w tym skomplikowanym procesie tworzenia życia. 
Wszystkiego najpiękniejszego synku!