Dwa popołudnia spędzone w galeriach handlowych to zdecydowanie za dużo jak na moje siły. Niestety formalności kredytowe ciągnęły się jak fluki i wszystkiego nie dało się załatwić za jednym zamachem. Zmuszona byłam więc zanurzyć się w świetlisty świat sklepów i sklepiczków, wtopić w chmary konsumentów popychających swe wózki niczym współcześni Syzyfowie.
.
Zakupy wymagają ogromnego skupienia, na które często mnie nie stać. Wertowanie wieszaków, przymierzanie, odnoszenie, odwieszanie, oglądanie... - poddam się wszystkiemu, ale tylko wtedy, gdy mój stan umysłu i organizmu jest na to gotowy, kiedy ogarnie mnie na moment chęć wydania pieniędzy, gdy poddam się bez żalu konsumpcyjnym instynktom, zduszę to uczucie przytłoczenia wrzaskliwym światłem i ogłuchnę na szum galeryjnych tłumów. Wtedy wyostrza mi się wzrok, precyzują się zachcianki, choć i tak zwykle nie udaje mi się wyjść poza dawno wypróbowany schemat ciuchowych zakupów. Nie potrafię zaszaleć wybierając fikuśny kolor bluzki, czy skandalicznie błyszczące buty. Pragmatyzm zawsze wygrywa, choć i tak ta chwila wyszastania kasy na kolejną bluzkę czy książkę daje poczucie dzikiej rozkoszy- niskiej to niskiej, ale bez cienia żalu i wyrzutów sumienia. Akt konsumpcji w czystej formie. I cytując za symbolem globalnego shit'u- "I'm lovin' it".